Tadada tsssst...
Obudziłam się w środku
nocy. Wcale nie śniło mi się nic strasznego, nie położyłam się też jakoś bardzo
wcześnie ani nie znalazł się żaden inny powód tej anomalii. Zazwyczaj śpię
dobrze i długo - ciężko wyciągnąć mnie z łóżka.
Noc była spokojna.
Przez chwilę leżałam z zamkniętymi oczami i wsłuchiwałam się w ciszę. Gdzieś z
oddali z innego pokoju dochodziło mnie tykanie zegara. Słyszałam swój własny,
delikatny oddech. W końcu podniosłam powieki. Za oknem wysoko na niebie wisiał
księżyc w pełni. Spoglądałam na niego jak zahipnotyzowana. Na mojej twarzy
pojawił się lekki uśmiech zadowolenia. Uwielbiam patrzyć na księżyc, szczególnie,
gdy przybiera postać świetlistej, mglistej kuli.
Powoli podniosłam się z
łóżka i usiadłam nie odrywając wzroku od satelity. Przeciągnęłam się i po
chwili wstałam. Podeszłam do okna i nagle zapragnęłam znaleźć się jak najbliżej
tego cudu natury. Polecieć i usiąść na jego pylistej, miękkiej powierzchni. Jak
tam musi być spokojnie. Nie ma żadnych ludzi, którzy zakłócają spokój, żadnego
wiatru głaskającego policzki i niosącego wspomnienia. Nie ma myśli. Tak, z
pewnością nie ma tam myśli. Można pogrążyć się w niebycie i zapomnieć o
istnieniu. Zapomnieć o problemach, o ludziach, którzy krzywdzą lub się
narzucają. O własnej bezradności i niepokoju.
Nawet nie zauważyłam
kiedy pogrążona w tych rozmyślaniach założyłam sweter. Pachniał mamą. To płyn
do płukania, zawsze go używa. Włożyłam też kolorowe trampki i otworzyłam okno. Usłyszałam
cykanie świerszczy. Cała armia muzyków skryta w trawie nadawała właśnie nocny
koncert.
W pierwszej chwili
zaskoczyło mnie to. Świerszcze w mieście. Zupełnie zapomniałam, że przecież nie
byłam u siebie.
Domek mojego dziadka
stoi w odosobnionym miejscu na skraju miejscowości, która jest zbyt duża i
hałaśliwa, by nazywać ją wsią, ale też nie tak duża, by zasłużyć, moim zdaniem
na miano, miasta. Uwielbiam tam jeździć. Jest to jedyne miejsce, w którym czas
nie gna jak szalony. Dziadek nie ma nawet sprawnego zegara. Jedyny, stary i
nakręcany korbką stoi w kuchni. Zawsze się późni. Dziadek nastawia go tylko
wtedy, kiedy przyjeżdżamy.
-
Nie potrzebny mi czas, żabko – mówi – wiem, kiedy wstaje słońce, kiedy zaczyna
się dzień oraz kiedy zapada zmrok. Nie muszę pracować, nie dotyczą mnie narzucone
godziny. Kiedy ich nie znasz, dzień wydaje się dłuższy.
To prawda. Tam dzień był zawsze długi. Tam mogłam
wypocząć. Może właśnie dlatego byłam zbyt odprężona by spać?
Wyskoczyłam
z okna prosto w wysoką trawę. Moje stopy uderzyły w podłoże wywołując głuchy
stukot. Wyprostowałam się, wspięłam na palce i przymknęłam okno na ile się
dało. Świerszcze ucichły.
Na
palcach skierowałam się w stronę furtki, która lekko zaskrzypiała przy
otwieraniu. Poczułam się jak intruz, choć ja się nie włamywałam. Uciekałam. Kiedy
zamknęłam ją z powrotem mogłam już oddychać. Miałam wrażenie, jakby powietrze
po jednej i po drugiej stronie furtki różniło się. Tu było chłodniejsze,
bardziej wilgotne i nasączone jakąś elektrycznością. Zupełnie jakbym dopiero
teraz opuściła dom.
Skierowałam się w
stronę ulicy. Z tego miejsca drzewa zasłaniały mi niebo. Ominęłam skraj lasu, w
którym rosły i stanęłam naprzeciw mojego celu. Na granatowym niebie nie było
ani jednej chmurki i jedynie kilka gwiazd. Ich blask został stłumiony przez księżyc
i uliczne latarnie. Zaczęłam iść wolnym krokiem w stronę świetlistej kuli
zawieszonej nade mną.
Szłam i szłam nie
licząc kroków ani czasu. Poczułam, że mój oddech przyspiesza i zauważyłam, że
stoję na górce. Nie było widać domu dziadka. Musiałam odejść daleko. Jednak
bliżej nie mogłam się znaleźć. Miałam wrażenie, że gdybym tylko podniosła ręce,
mogłabym objąć nimi srebrzystą kulę. Usłyszałam szum wody i znalazłam strumyk.
Był mały, ale piękny. Woda wypływała ze źródełka i wydawała się krystalicznie czysta.
Na dnie było widać każdy kamyk. Księżyc odbijał się w wodzie i to odbicie
migotało lekko, mieniło się delikatnie kolorami tęczy. Nie miałam pojęcia, że
istnieje takie miejsce.
Przez strumyk niczym
mostek przerzucona była kłoda. Lekko porośnięta mchem wydawała się
granatowo-zielona. Usiadłam na niej i zaczęłam wątpić. Taka sytuacja mogła mi
się jedynie przyśnić. Byłam sama w środku nocy w nieznanym miejscu i zaczynałam
coraz dotkliwiej odczuwać chłód. Spojrzałam na księżyc, ale nie wydawał mi się
już tak piękny jak przedtem. Był zwyczajną białawą tarczą na niebie. Nie miał w
sobie nic hipnotyzującego.
Odruchowo objęłam się
ramionami. Miałam na sobie jedynie krótkie spodenki od piżamy w misie oraz
cienki sweterek na guziki. Zagapiłam się w wodę i poczułam senność. Miałam już
wstać, kiedy usłyszałam trzask łamanej gałęzi. Nie było tam żadnego lasu.
Jedynie trawa i strumyk na górce.
Odwróciłam się i
zobaczyłam wysokiego chłopaka.
- Cześć – powiedział.
- Cześć.
Poczułam strach. Chłopak zatrzymał się w pewnej
odległości i rozejrzał, a następnie spojrzał w moją stronę. Nie widziałam jego
twarzy, gdyż padał na nią cień kaptura szarej bluzy, którą miał na sobie.
-
Jesteś sama? – spytał.
Przełknęłam ślinę.
-
Boisz się mnie?
Podszedł bliżej, a ja poczułam paraliż w całym
ciele. Nawet gdybym chciała, nie byłabym w stanie uciec. Nie wiedziałabym
dokąd.
-
Nie musisz, raczej nie jestem groźny – zaśmiał się. – Jak masz na imię?
-
Adrianna – powiedziałam, ale mój glos był cichy przez zaschnięte gardło.
Odchrząknęłam delikatnie – Ada.
-
Kacper – wyciągnął do mnie rękę – miło mi cię poznać.
-
Nawzajem – podałam mu dłoń.
-
Co tu robisz?
-
Przyszłam… - popatrzeć na księżyc? Nie, uzna mnie za wariatkę. – Nie mogłam
spać. Jestem u dziadka, mieszka tam…
-
Wiem, gdzie mieszka Twój dziadek.
Spojrzałam na niego z zaskoczeniem. – Znasz mnie?
-
Ciebie nie – uśmiechnął się - twojego dziadka.
Pokiwałam głową.
-
Zimno Ci – raczej stwierdził niż zapytał.
Ponownie potaknęłam. Rozpiął zamek bluzy i zdjął ją.
Spod kaptura wyłoniły się średniej długości ciemne włosy i, kiedy podniósł
powieki, niebieskie, błyszczące oczy.
-
Teraz mi będzie zimno – powiedział kładąc bluzę na moje ramiona.
-
Dziękuję – rzekłam.
Uśmiechnął się. – Mogę usiąść koło Ciebie?
-
Jasne.
Usiadł na kłodzie i spojrzał w niebo. – Podoba ci
się to miejsce?
-
Tak, jest piękne.
-
Mi też.
-
Często tu przychodzisz?
-
Tak.
Nastąpiła chwila ciszy. On ciągle wpatrywał się w
księżyc, jak wcześniej ja. Tym razem nie mogłam oderwać wzroku od jego profilu.
-
Nawet tak w nocy? – spytałam w końcu. – Dlaczego nie śpisz?
-
Nie muszę spać, nie, kiedy noc jest taka ładna.
Rozmawialiśmy o szkole,
grach komputerowych, programach telewizyjnych i książkach. Omówiliśmy
zagadnienia polityczne i problemy współczesnego świata. Wybiegliśmy w
najbliższa przyszłość zdradzając sobie plany na studia. Zaczęliśmy rozmawiać o
rodzinie, o tym, jak za kilkadziesiąt lat będzie wyglądać nasze życie.
Fantazjowaliśmy na temat wizji dalekiej przyszłości i życia w kosmosie.
Śmialiśmy się z własnych pomysłów. Kiedy zaczęliśmy wspominać dzieciństwo
czułam się, jakbym znała go od lat. Zastanawiałam się czy ma to samo wrażenie. Za
każdym razem, kiedy chciałam zadać mu jakeś pytanie wyprzedał mnie odpowiadając
na nie.
W pewnym momencie
zapomniałam o chłodzie, o tym, że jest noc, że przyszłam tu dla księżyca, że
powinnam spać, że dziadek może zacząć mnie szukać. Nie zauważyłam, że gwiazdy
zniknęły, a niebo rozjaśniało. Przegadałam z nim całe życie. Bez zastanowienia
zaufałam i opowiedziałam o tym, co leży mi na sercu. Tym, co je przygniata i
nie pozwala mu bić. Opowiedziałam mu o tobie.
- Miłość jest dla ludzi
rozsądnych i wytrzymałych – powiedział – gotowych na poświęcenie, ale
jednocześnie wrażliwych i zdolnych do ponoszenia konsekwencji. Na pewno nie dla
roztargnionych, którzy dają ją ludziom tego nie wartym, nie dla słabych, którzy
nie potrafią go potem wywalczyć z powrotem, nie dla głupich, którzy tracąc
miłość nie widzą, że wiele im jeszcze pozostało.
- Nie dla mnie –
stwierdziłam ze smutkiem – miłość nie jest dla mnie.
- Jest dla ciebie –
odparł. – Musisz tylko wiedzieć jak się nią posługiwać.
- Straciłam już tę
szansę.
- Jeszcze nie. Będą
następne. Piękne rzeczy zdarzają się zawsze wtedy, kiedy najmniej się ich
spodziewany. Los jest sprytny, a przy tym skąpy. Nie chce, żebyśmy dostali za
dużo, więc daje nam tylko wtedy, kiedy najtrudniej nam to dostrzec.
- Tak jak mi ciebie? –
spytałam.
- Nie sądzę – roześmiał
się. – Mnie potraktuj jako drogowskaz. Znasz drogę, więc nie patrzysz już na
znaki, ale kiedy wejdziesz w nową ścieżkę dobrze spotkać kogoś, kto pokaże ci
mapę. Pokaże, ale nie odda, pamiętaj. Mapa przyda się kolejnej osobie.
Zignorowałam jego filozoficzny monolog. – Masz
dziewczynę.
-
Już nie.
-
Miałeś?
-
Tak.
-
Znajdziesz następną, jestem pewna.
-
Nie, Monika była jedyna, ale to już koniec.
-
Co stało się z Moniką?
- Świta – powiedział
ignorując to pytanie – lepiej wracać.
Wstałam pierwsza. W milczeniu zeszliśmy z górki.
-
Miałem taki sam problem. Kiedyś, dawno.
Nie zrozumiałam o czym mówi. To wina zmęczenia.
Zaskoczyło mnie, że droga do domu dziadka okazała się być tak krótka. Kacper od
razu skierował się do okna.
-
Pomóc Ci wejść?
Uśmiechnęłam się. – Skąd wiedziałeś?
-
Chodź – powiedział.
Weszłam oknem do środka i najciszej jak mogłam
zeszłam na podłogę. Zdjęłam trampki.
- Spotkamy się jeszcze?
– spytałam.
-
Oczywiście. Jeżeli tylko będziesz tego potrzebować.
-
Więc do zobaczenia.
-
Do zobaczenia.
Zamknęłam
okno.
Rankiem
wstałam, gdy słońce było już całkiem wysoko. Związałam włosy i spojrzałam w
swoje odbicie w dużym lustrze
powieszonym na drzwiach.
-
Witaj – powiedziałam do siebie – miłego dnia.
Dziewczyna z lustra uśmiechnęła się. Widocznie
chciała mi życzyć tego samego.
W
kuchni dziadek czytał gazetę.
-
Cześć, myszko – powitał mnie – późno wstałaś.
-
Nie mam zegarka – podeszłam by pocałować go w policzek.
-
Jak się spało?
-
Dobrze.
Chciałam powiedzieć mu o pięknym miejscu, które
znalazłam, ale nie mogłam wyjawić, że wymknęłam się z domu. Dziadek przyglądał
się mojej twarzy, na której pewnie malowała się ta pokusa.
-
Pójdę chyba na spacer – powiedziałam.
- A
śniadanie?
-
Zjem jak wrócę. Muszę zaczerpnąć powietrza.
Wiedziałam
dokąd chcę iść. Na skraju lasu skręciłam w polną ścieżkę i dotarłam do podnóża
górki, na którą zaczęłam się wspinać. Słyszałam już szum strumienia, kiedy
zobaczyłam kobietę. Mogła mieć około czterdziestu lat, może więcej. Miała na
sobie czarną sukienkę w białe groszki sięgającą kolan a w rękach bukiet
kwiatów. Nie widziała mnie. Chciałam się jakoś odezwać, ale zanim zdążyłam o
tym pomyśleć nastąpiłam na gałązkę, która pękła z trzaskiem.
Kobieta
odwróciła się w moją stronę.
-
Dzień dobry – przywitałam się.
Uśmiechnęła się blado. – Dzień dobry.
Przez chwilę patrzyłyśmy na siebie. Zapewne była tak
samo mocno zaskoczona moją obecnością tam jak ja jej. Omiotła spojrzeniem całą
moją sylwetkę, sukienkę w kwiaty, kolorowe trampki, związane w nieschludny kok
włosy koloru miedzi, piegi, zielone oczy, długie ręce tak nieproporcjonalne do
sylwetki i bladą skórę. Czułam przenikliwość jej wzroku, choć dosłownie po
kilku sekundach skierowała go w dół.
-
Nie wiedziałam, że ktoś zna to miejsce – powiedziała po chwili. – Dzisiaj
ludzie za bardzo się spieszą, by takie zauważyć.
-
To prawda. Znalazłam je przypadkiem.
-
Mój syn często tu przychodził. Pomyśleć. Nie wiedziałam nawet dokąd znika na
tyle czasu. Myślałam, że szlaja się gdzieś z kolegami. Nie zgadłabym, że… -
urwała. Usłyszałam zdławiony szloch.
Podbiegłam do niej, ale się zatrzymałam. Nie
wiedziałam jak zareagować. Kobieta próbowała dać mi znak, że wszystko w
porządku. Wskazała ręką na płaczącą wierzbę rosnącą kilka metrów dalej. Dziwne,
nie zauważyłam jej wcześniej.
Podałam
jej rękę i chwyciła mnie pod ramię. Podeszłyśmy pod drzewo. Do pnia przybity
był krzyż, a na podstawce do niego przytwierdzonej stał znicz. Kobieta
podeszła, podniosła znicz i zapaliła zapalniczką. Z bukietu wyciągnęła czerwoną
różę i włożyła ją za krzyż.
-
Nie mam wazonu – mruknęła do siebie – zapomniał o wazonie.
Udałam, że nie słyszałam słów nieprzeznaczonych dla
moich uszu.
Kobieta
położyła resztę kwiatów na ziemi i zrobiła znak krzyża. Zrobiłam to samo.
Uklękłam i choć nie wiedziałam za kogo się modlę, modliłam się bardzo szczerze.
Pierwszy raz od bardzo dawna. Z medytacji wyrwał mnie szelest. Kobieta stała
tuż przy mnie.
- Widzisz rok temu mój
syn powiesił się na tym drzewie - spojrzała w górę. - Na tej grubej gałęzi,
która tam leży. Mój mąż ściął ją siekierą. Tak szybko porosła mchem.
Spojrzałam na kłodę, na której wczoraj siedziałam.
Rzeczywiście była jedynie dość grubą gałęzią.
-
Był takim dobrym chłopcem, wrażliwym. Całe życie było przed nim. Na nic się nie
skarżył. Nikt nie wie dlaczego to zrobił.
Przeszła kilka kroków. – Podejdź tu – przywołała
mnie.
Odgarnęłam zwisające gałązki i znalazłam się z
drugiej strony pnia. Były na nim wyryte inicjały M.K + K.L otoczone dość
koślawym sercem. Na dole ktoś dopisał „FOREVER” oraz „K.L TO WAR” Wariat?
-
Miłość – odezwała się kobieta - powinna uskrzydlać, a nie podcinać pióra. Nigdy
nie trać głowy z miłości – spojrzała mi w oczy. – Choćbyś straciła serce,
zachowaj głowę. Następnym razem będziesz widzieć, słyszeć i mówić co należy.
Zapadła cisza. Dotknęłam napisu na drzewie opuszkami
palców i coś sobie przypomniałam. „Monika była jedyna, ale to już koniec”.
-
Przepraszam, jak pani syn miał na imię?
-
Kacper – powiedziała, a mnie coś ścisnęło w żołądku. – Bardzo lubił tu
przychodzić.
Rewelacyjnie piszesz. Takim prostym językiem, a zarazem tak bardzo twoje opowiadanie wciąga,że można sobie wyobrazić jakbym znajdowała się tuż obok. Bardzo ciekawe ;) pozdrowienia Black...Rose
OdpowiedzUsuń